środa, 23 czerwca 2010

Katecheza 13 - Bierzmowanie jest sakramentem dojrzałości chrześcijańskiej

5. Bierzmowanie jest sakramentem dojrzałości chrześcijańskiej
Odczytujemy zapisane w Ewangelii rozmowy Pana Jezusa z apostołami podczas Ostatniej Wieczerzy. Pan Jezus mówił im wtedy o przyjściu Ducha Świętego — i o tym, że mają być Jego świadkami. Zauważamy, że apostołowie słuchali tego z lękiem. Wiedzieli, że dzieło, które im Pan Jezus zleca, przekracza ich siły. Bali się swoich zadań misyjnych. Czytamy, że w pewnej chwili jeden z nich zapytał: — Dlaczego masz się objawić nam, a nie światu? (por. J 14,22). W tym pytaniu było takie naiwne wyobrażenie, że gdyby Pan Jezus ukazał wreszcie swoją potęgę, wzbudził podziw tłumu — wtedy ludzie by Go uznali. Świat by się poddał Chrystusowi.
Pan Jezus nie chciał jednak takich pozornych sukcesów. Odpowiedział, że poszukuje tych, którzy Go miłują, i będą Mu posłuszni, a On w nich zamieszka. Od wewnętrznej przemiany człowieka zacznie się Królestwo Boże na ziemi. Mają je budować wszyscy, którzy poznali prawdę, umiłowali Chrystusa i będą pod działaniem Ducha Świętego, który obdarzy ich mocą do świadczenia o Ewangelii. W ten sposób Pan Jezus mówił swoim apo­stołom o potrzebie duchowej dojrzałości.
Człowiek dojrzały to ten, który bierze na siebie odpowiedzialność, a nie czeka, aż coś samo się zrobi. Nie liczy na innych, ale sam zaczyna myśleć, co do niego należy i w jaki sposób ma to wykonać.


Przez sakrament Bierzmowania Duch Święty zaczyna nas kształtować na dojrzałych chrześcijan. Można być człowiekiem dorosłym, a wcale nie być do­jrzałym. Spotykamy niestety bardzo wielu ludzi doros­łych, a nieodpowiedzialnych.
Rozważaliśmy już poprzednio, jaki jest w nas ten dawny człowiek, uformowany przez grzech pierwo­rodny. Taki, który robi tylko to, do czego ma akurat nastrój, na co ma ochotę, i tak naprawdę nie można na niego liczyć. Człowiek niby dorosły, a postępuje jak roz­kapryszone dziecko, które raz szaleje w zabawie, kiedy indziej grymasi albo się złości, to znowu nic mu się nie chce i poddaje się lenistwu. Cóż pomoże dorosłość, gdy nie ma dojrzałości?
Ale może być odwrotnie. Gdy dziecko jest mąd­rze wychowywane przez rodziców, może być bardzo do­jrzałe i odpowiedzialne, chociaż jeszcze nie jest dorosłe. Rodzice jednak rzadko kiedy wychowują swe dzieci do dojrzałości. Najczęściej próbują im czegoś zabraniać albo coś nakazywać, wciąż się na nie gniewają, czasem wymie­rzają karę, a potem narzekają, że dzieci nie potrafią same sobą pokierować. Jednakże nakazami i gniewem nie nauczy się dziecka samodzielnego wybierania tego, co słuszne. Najpierw musi być dobry przykład uczciwego postępowania i panowania nad swoimi nerwami, a także więcej czasu poświęconego na rozmowy z dziećmi i na włączanie ich we wspólne troski domowe.
Niedawno odeszła do Boga taka mądra matka, która wychowała pięciu synów. Potrafiła od dzieciństwa uczyć ich odpowiedzialności za wszystkie sprawy domowe. Zawsze miała czas na poważne rozmowy z nimi o wszystkich rodzinnych osiągnięciach i kłopotach. Odważyła się na powierzanie dwunastoletniemu synowi pensji przyniesionej przez ojca, mówiąc: — Widzisz, tyle
dostaliśmy pieniędzy w tym miesiącu, zastanów się teraz, jak mamy gospodarować nimi, żeby nam starczyło. I chłopiec z całą powagą brał na siebie dopilnowanie, żeby te pieniądze zarobione przez ojca starczyły na utrzyma­nie rodziny. Pomagali mu w tym młodsi bracia. To jest przykład wychowania do dojrzałości. W tej rodzinie było po prostu niemożliwe, żeby dziecko domagało się od rodziców pieniędzy na przyjemności, bo te dzieci od początku czuły się odpowiedzialne za wszystkie domowe wydatki.
Sakrament Bierzmowania przynosi łaskę Ducha Świętego, która prowadzi człowieka ku chrześcijańskiej dojrzałości. Jak każde Boże działanie wobec człowieka rozumnego i obdarzonego wolną wolą, tak również łaska Bierzmowania wymaga od człowieka współpracy. Po to, żeby stawać się pod wpływem Ducha Świętego człowie­kiem duchowo dojrzałym, trzeba nad sobą pracować, trzeba od siebie wymagać.
Czego potrzeba, żeby być człowiekiem dojrza­łym? Pierwszym warunkiem dojrzałości jest ukształto­wanie w sobie sumienia. Warto nad tym się zastanowić. Cóż to znaczy sumienie? Jest to zdolność człowieka do rozpoznawania tego, co słuszne, i tego, co niesprawied­liwe; do rozróżniania, co powinien robić, a czego mu nie wolno. Człowiek wybiera coś zgodnie z sumieniem nie dlatego, że ma na to ochotę albo że się czegoś boi, i nie dlatego, że to go ciągnie lub jest dla niego korzystne, ale dlatego, że widzi to jako słuszne, i wie, że tak powinien postąpić. Dzięki sumieniu człowiek może kierować się powinnością, a więc wybierać dobro.
Dzisiejsi ludzie bardzo często powołują się na wolność sumienia i na to, że działają zgodnie z sumie­niem, ale rozumieją to bardzo powierzchownie, uczu­ciowo. Wolność sumienia oznacza dla nich mniej więcej
tyle, że mogą robić to, co im się podoba. Działanie zgod­nie z sumieniem rozumieją tak, że nikt nie może im nic powiedzieć, bo oni sami wiedzą lepiej, co zrobić. Ale w takiej samowoli nie ma prawdziwego sumienia, czyli rozważania tego, co słuszne. Jeżeli człowiek potrafi powiedzieć tylko, że to mi się podoba, a tamto jest dla mnie przykre, to jeszcze jego sumienie nie zaczęło dzia­łać, jeszcze jest uśpione. Człowiek, który kieruje się sumieniem, odróżnia prawdziwe dobro, kiedy mówi: — Mam wielką ochotę na to, bo wiele bym na tym zyskał, ale wiem, że powinienem zrobić co innego. Albo kiedy indziej powie: — Lękam się tego, bo to przykre dla mnie, ale wiem, że tylko to jest naprawdę słuszne. W ten sposób człowiek wyraża swoje poczucie moralne, czyli odróżnia to, co jest prawdziwie dobre od różnych skłonności i za­chcianek. Ta zdolność do odróżniania dobra i zła, którą nazywamy sumieniem, jest nam dana razem z ludzką naturą. Jest to właściwość duchowa odróżniająca nas od zwierząt.
Człowiek pozbawiony sumienia — to byłby czło­wiek chory psychicznie, człowiek nienormalny. Taka choroba może się zdarzyć, ale wtedy mamy do czynienia z psychopatią. Natomiast zdolność do rozróżniania dobra i zła — jak każda zdolność — może być rozwijana albo zaniedbywana. Może też być źle użyta. Dlatego każdy człowiek dla osiągnięcia dojrzałości duchowej musi swoje sumienie kształtować i wychowywać. W jaki sposób kształtuje się sumienie?
Przede wszystkim wychowanie sumienia wymaga troski o dobrą informację. Człowiek musi dobrze wie­dzieć, czy go ktoś nie oszukuje, sprawdzać, jak wyglądają sprawy, które ma oceniać. Pod tym względem jesteśmy bardzo często nieodpowiedzialni. Niejednokrotnie zda­rza się, że na podstawie zasłyszanej plotki albo jakiejś nie
sprawdzonej opinii — ktoś oburza się, wypowiada swoje zdecydowane oceny, nawet zaczyna interweniować. Osądza się sprawy nawet nie wiedząc dokładnie, o co chodzi.
Chrystus Pan w Ewangelii często powtarzał, że człowiekowi potrzebna jest wiara. A jednak wtedy, gdy mówił o nie sprawdzonych wieściach, które będą ludzi wprowadzać w błąd, powtórzył dwa razy: — „Jeśliby wam kto powiedział — nie wierzcie. Jeśli wam powiedzą to, czy tamto — nie wierzcie" (por. Mt 24,26).
Chrystus Pan mówił wtedy o swoim powtórnym przyjściu i przestrzegał przed słuchaniem plotek i nie sprawdzonych wieści. To ostrzeżenie jest bardzo aktualne także dzisiaj. Często wypowiadamy różne opi­nie i kłócimy się o różne racje — naprawdę nie wiedząc, jak sprawy wyglądają. Nie mówiąc już o takich wypad­kach, kiedy człowiek umyślnie unika informacji, po to żeby nie ustąpić ze swoich przesądów. Sławna stała się dyskusja w telewizji, w której zabierali głos ludzie wypo­wiadający się na temat życia dzieci nie narodzonych. Jedni byli za prawem do zabijania tych dzieci, inni bro­nili życia i godności poczętego człowieka. Aż jedna z dyskutantek, dowodząca słuszności aborcji, zawołała: — Mnie nie obchodzi, czy dziecko poczęte jest człowiekiem, czy nie, bo ja mam swoje zdanie. Jeżeli ktoś się w ten sposób wypowiada, to kompromituje się całkowicie. Jak można wypowiadać sądy w tak ważnej sprawie jak życie dziecka poczętego, jednocześnie oświadczając, że mnie nie obchodzi, czy mam do czynienia z człowiekiem, czy nie.
W takie niedorzeczności mogą się zapędzić ludzie, którzy w swoich opiniach nie chcą się kierować sumieniem, a tylko przesądami i emocjami.
Człowiek świadomie kształtujący swoje sumie
nie, dba o to, żeby dobrze rozpoznać sprawy, które ma osądzać. Stara się także, by dobrze poznać zasady moral­ne, obowiązujące w danej sprawie.
Człowiek, który chce kształtować swoje sumienie, musi dobrze poznać i przemyśleć Ewangelię, żeby jasno zdawać sobie sprawę z tego, czego uczy Chrystus: co nazywa grzechem, a co wskazuje jako dobro do wypeł­nienia. Przy tym nie wystarczy znać to wszystko teorety­cznie. Trzeba się jeszcze zastanawiać, jak należy postąpić w konkretnych sytuacjach.
Dlatego chrześcijanin, który troszczy się o dobre ukształtowanie swojego sumienia, stara się robić co­dziennie pogłębiony rachunek sumienia. Polega on na zastanowieniu się, czy to, co robiłem w ciągu dnia, było słuszne, czy niesłuszne. Przecież nieraz tak się zdarza, że w pośpiechu podejmujemy jakieś decyzje, załatwiamy ja­kieś sprawy, coś mówimy do ludzi, a to wszystko jest nie przemyślane. Dopiero później, wieczorem, w chwili spo­koju możemy się zastanowić, jak to wszystko było wyko­nane. I nieraz musimy sobie powiedzieć po chwili reflek­sji, że to jednak było niesłuszne. Człowiek musi się sam przed sobą przyznać: poniosły mnie nerwy. Albo stwier­dza: nie zadbałem o dobre rozeznanie sprawy i postąpi­łem nie tak, jak powinienem.
Dobrze jest zrobić codziennie taki rachunek su­mienia, który nie polega na liczeniu przewinień, na licze­niu, ile razy coś mi się nie udało. Dobry rachunek su­mienia polega na zastanowieniu się nad tym, co było słuszne, a co niesłuszne w moim postępowaniu. Jest to potrzebne każdemu człowiekowi.
Kiedyś, przed laty, odbywała się sesja, której przewodniczył ksiądz Prymas Wyszyński. Trzeba było rozstrzygnąć jakąś ważną sprawę. Po przedstawieniu zagadnienia wszyscy zwrócili się ku księdzu Prymasowi.
A on się wtedy zastanowił i powiedział tak: — Dla ufor­mowania mojego sumienia proszę, by wszyscy wypowie­dzieli się, co o tej sprawie myślą.
I zaczął uważnie słuchać, jakie opinie padają ze strony uczestników. To było coś pięknego. Arcybiskup, który ma zadecydować, nie chce czynić pochopnie: chce wysłuchać racji wszystkich, którzy mają coś do powie­dzenia. Oczywiście racje były różne, jedni mogli sądzić tak, drudzy inaczej. Ale ksiądz Prymas chciał wszyst­kiego wysłuchać — jak powiedział — dla uformowania swojego sumienia, to znaczy, żeby zdobyć dobre ro­zeznanie w tej sprawie, słuchając zdania innych. Dla uczestników spotkania była to piękna lekcja, jak tro­szczyć się o dobre działanie własnego sumienia, a zara­zem był to piękny przykład pokory. Gdy się porówna z taką postawą Prymasa Tysiąclecia zachowanie się wielu ludzi, którzy zabierają głos publicznie, kłócą się i wypo­wiadają swoje nie przemyślane opinie, gdy się posłucha tych pomówień i zarzutów, które tak często potem, po sprawdzeniu, okazują się niesłuszne — to budzi się prze­konanie, że potrzeba nam ogromnej pracy — i osobistej, i społecznej — nad kształtowaniem naszego sumienia. Żebyśmy umieli w życiu publicznym, a także w życiu rodzinnym, znajdować właściwe rozwiązania trudnych problemów.
Pomyślmy znowu o sakramencie Bierzmowania. Jest to znak działania Ducha Świętego, który wzywa i zobowiązuje człowieka do wielkiej troski o swoje sumie­nie. Człowiek bierzmowany jest po prostu zobowiązany do tego, żeby robić rachunek sumienia. Człowiek bierz­mowany jest zobowiązany do tego, żeby częściej medy­tować nad słowem Bożym, wysłuchiwać uważnie czyta­nej w kościele Ewangelii, samemu ją odczytywać — i tak kształtować swoje sumienie, by kierowało się dobrym
rozeznaniem chrześcijańskich zasad postępowania.
Jednakże nie wystarczy samo rozeznanie. Czło­wiek dojrzały — to taki człowiek, który potrafi to, co skutecznie rozeznał — konsekwentnie wprowadzić w czyn. I tutaj napotykamy na drugie zagadnienie związane z dojrzałością. Otóż chodzi o wyzwolenie od lęków i namiętnościj które nie pozwalają człowiekowi postępo­wać odpowiedzialnie. Wiemy zbyt dobrze, jak wielkim zagrożeniem dla roztropnego działania człowieka jest lęk. Tu nie chodzi tylko o zwykły strach przed jakimś niebezpieczeństwem. Chodzi o wewnętrzny lęk czło­wieka, bojącego się o swoją opinię albo o swoje przywi­leje. Chodzi o ten lęk, którym człowieka zaraził szatan po grzechu pierworodnym. Wtedy, kiedy diabeł namawiał pierwszych ludzi do nieposłuszeństwa Panu Bogu — budził w nich zuchwałość i śmiałość w sięganiu po to, co niedozwolone: — Zobaczycie, jak wam się to ryzyko opłaci — mówił diabeł ludziom w raju. Ale kiedy Pana Boga nie posłuchali — i popełnili grzech — natychmiast ich serca ogarnął paraliżujący lęk: żeby się ukryć, żeby się nie przyznać, żeby zwalić winę na drugiego. I w ten sposób na skutek grzechu człowiek stał się niewolnikiem własnych namiętności i własnych urojeń. W lęku czło­wiek zapomina o swojej godności, z powodu lęku może stać się zbrodniarzem, może się zachowywać jak barba­rzyńca, może dopuścić się zdrady. Szaleństwo lęku opa­nowuje narody, które boją się zagrożenia i z nienawiścią rzucają się na inne narody, by je wymordować. Wydawa­łoby się, że do walki potrzeba wiele odwagi. Ale to nie­prawda. Nienawiść, która popycha ludzi do wzajemnego niszczenia się, płynie nie z odwagi, ale z lęku. Z lęku przed wymyślonymi niebezpieczeństwami człowiek go­tów jest krzywdzić bezbronnego, zabić niewinnego, po­pełnić każde przestępstwo. Traci on rozum, gdy ulegnie
temu wewnętrznemu lękowi — wynikającemu z grzechu.
Pod tym względem bardzo jest nam potrzebna łaska Bierzmowania, która przynosi chrześcijańskie umocnienie w walce przeciwko lękowi. Łaska Ducha Świętego dodaje chrześcijańskiej odwagi: w cierpieniu, w pokusie, w zagrożeniu. Ten spokój wewnętrzny, wolność od lęku, jest sprawdzianem chrześcijańskiej dojrzałości.
Trzeba tu wspomnieć naszego współbrata — kap­łana, który jeszcze niedawno pielgrzymował z nami na Jasną Górę, a potem pozostawał w łączności przez mod­litwę i cierpienie. W dniu dwudziestym sierpnia 1991 roku zmarł ksiądz Edward Wachowicz, wieloletni prze­wodnik grupy dwunastej. Ostatnie lata jego życia, nazna­czone wielkim cierpieniem, stanowią dla wszystkich, któ­rzy go znali, piękny przykład chrześcijańskiej dojrzałości. Księdza Edwarda znaliśmy na pielgrzymce jako ofiar­nego duszpasterza i przewodnika, który się nigdy nie zniechęcał. Zawsze radosny, optymistycznie patrzący na trudne sprawy, nie żałujący sił, żeby pątnikom służyć w drodze.
Po wielu latach pracy w różnych parafiach jako wikariusz został proboszczem w Zielonej koło Warszawy. Zaczął w tej parafii budowę kościoła. Podjęta praca wyczerpywała jego fizyczne siły. Pracował przy budowie razem z robotnikami. Co roku wędrował pieszo na Jasną Górę i nikt nie podejrzewał, że jest on coraz słabszy. Pierwszy wylew krwi do mózgu przed kilkoma laty osła­bił jego sprawność fizyczną, a jednak ksiądz Edward nie chciał się poddać. Z właściwym sobie optymizmem prze­konywał siebie i innych, że powraca do sił. Przecież mimo orzebytego wylewu wziął znowu udział w pielgrzymce do Częstochowy i jeszcze raz przyszedł na Jasną Górę, cho­ciaż już nie mógł podejmować wszystkich trudów drogi. Skutek był taki, że wylew się powtórzył. Przyszła utrata
mowy i paraliż jednej strony ciała, który prawie uniemoż­liwiał mu chodzenie. Człowiek czterdziestokilkuletni został kompletnym inwalidą. Ksiądz Edward bardzo przeżywał zwłaszcza to, że nie mógł mówić. Chociaż wszystko słyszał i rozumiał — w odpowiedzi był w stanie wymówić tylko kilka słów, które mechanicznie powta­rzał. A jest coś uderzającego, że były to słowa: — „Nie potrzeba! Nie potrzeba! Tak! Tak!". Wyrażała się w nich w jakiś sposób jego pełna ofiarności postawa nieżądania niczego dla siebie, zgadzania się ze wszystkimi. Był czło­wiekiem wprowadzającym wokół siebie pokój i zgodę. Odwiedzaliśmy go w seminarium duchownym na Biela­nach, gdzie pod opieką kleryków spędził ostatni okres swojego życia. Chodziło nie tylko o to, żeby młodzi kandydaci do kapłaństwa mogli zaopiekować się star­szym, chorującym kapłanem, ale także o jego oddziały­wanie, oddziaływanie osobowością, spokojem i cierpli­wością. On ich budował swoim wewnętrznym oddaniem się Bogu.
Ksiądz Edward w czasie ostatniej choroby dał dowód wspaniałej chrześcijańskiej dojrzałości. Przeży­wał chwile załamania, nawet płakał, widząc swój stan, swoją niemożność działania. Ale jakże często widzieliśmy go uśmiechniętego, gramolącego się na kulach, cierpliwie i odważnie pokonującego niewielkie odległości korytarza, czy wędrującego do kaplicy, żeby tam przy ołtarzu uczestniczyć we Mszy świętej, chociaż już nie mógł jej słowami powtórzyć. Dojrzałość księdza Edwarda ujaw­niła się w cierpliwości — z jaką znosił dzień po dniu swoje udręczenie, swój bezwład, swoją zależność we wszystkich czynnościach od dobrej woli otoczenia. Zda­rzało się, że jakiś atak bólu wymagał podania lekarstwa. On wiedział, jakie lekarstwo mu potrzebne, ale nie umiał tego powiedzieć. Jeżeli więc zdarzyło się, że był przy nim
ktoś, kto nie orientował się dobrze w jego lekach — był wtedy bezdradny. A ksiądz Edward wśród cierpień powtarzał: — „Tak! Tak!" — nie umiejąc wyrazić tego, czego potrzebował. A jednak w takich chwilach nie tra­cił cierpliwości i spokoju, nie denerwował się. Przyjmo­wał z wdzięcznością każdy gest życzliwej pomocy.
Trzeba to powtórzyć raz jeszcze: choroba księdza Edwarda stała się okazją do ujawnienia jego wewnętrznej dojrzałości. Człowiek dojrzały — to ten, który umie przy­jąć rzeczywistość taką, jaka ona jest — z całym spokojem. Człowiek dojrzały nie pozwala sobie na grymasy i narze­kania. Człowiek dojrzały przyjmuje życzliwość i pomoc, podobnie jak cierpienie i przykrość, ze spokojem, zdając sobie sprawę z tego, że życie składa się ze spraw miłych i mniej przyjemnych, a także bardzo bolesnych. Człowiek dojrzały z ufnością w Bogu umie spokojnie podjąć każde zadanie, jakie życie przed nim stawia — czy to będzie obowiązek pracy, czy to będzie trud cierpienia, czy jakieś
upokorzenie.
W ostatnich tygodniach życia ksiądz Edward poczuł się lepiej, mógł się poruszać troszkę sprawniej, jednakże lekarze ostrzegali, że to jest nowe zagrożenie, bo po takim okresie aktywności z reguły następuje nowy wylew — tym razem już śmiertelny. I tak się stało. Ostat­nią sierpniową pielgrzymkę, w której brał udział Ojciec Święty — ksiądz Edward mógł jeszcze przeżyć przy radioodbiorniku i telewizorze, unieruchomiony jak zwy­kle w swoim pokoiku w seminarium. Zmarł w kilka dni po tej pielgrzymce.
Pamiętajmy o nim w naszych modlitwach. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz